sobota, 21 maja 2016

Post No.:137 - Zimą po górach, z aparatem w ręku...

Nie tak dawno, opisywałem naszą małą wycieczkę, gdy ruszyliśmy do Glendalough i na szlaku, maszerując we mgle, natrafiliśmy na grupę Pań, które zebrały się razem i maszerowały po Górach Wicklow. Napisałem wtedy, że strasznie im zazdrościliśmy pomysłu. A zazdrościliśmy go na tyle, że przy następnej okazji również wyruszyliśmy "w teren." Sposobną chwilą był dzień, gdy przez okno widzieliśmy śnieg leżący w wyższych partiach gór, a że białego puchu w Irlandii jest jak na lekarstwo, postanowiliśmy przypomnieć sobie jak to jest, gdy się po nim maszeruje...
      Jak zwykle ruszyliśmy najwcześniej jak się dało i tradycyjnie zostawiliśmy auto na jednym z dwóch parkingów w dolinie Glendalough.
 Powietrze którym oddychaliśmy było wyjątkowo "przejrzyste" i mroźne, choć w samej dolinie śniegu nie było. Po kilkunastu minutach już maszerowaliśmy tym samym szlakiem jak ostatnio, tyle tylko, że w dniu dzisiejszym nie było mgły.
 W pewnym momencie doszliśmy do punktu z którego doskonale widoczne są ruiny starego Opactwa Glendalough. 
Ruszając dalej, wciąż wspinamy się szlakiem, który z góry przypomina literę Z.
Na jej końcu, wśród iglastych drzew odnajdujemy ruiny jakiegoś domu. Dom musiał być dwupokojowy oraz posiadać małą dobudówkę, prawdopodobnie służącą jako miejsce dla zwierząt domowych. Teraz mury pokrywa mech i z każdym rokiem coraz trudniej dostrzec dawną zagrodę. Jednocześnie zrobiło się tutaj jakoś tak magicznie...
Słyszeliśmy za plecami jakieś głosy, które po kilkunastu minutach przybrały ludzką postać. Chyba już tradycją staje się fakt, że na tym właśnie szlaku mijają nas Panie. 
Po ich ubraniach można było wywnioskować, że panie nastawione są na szybki marsz. Zresztą już po kilku minutach straciliśmy je z oczu...
W końcu weszliśmy na wysokość, na której było znacznie mniej drzew a teren zrobił się bardziej otwarty a na horyzoncie majaczyły nam wzniesienia, które pokrywał śnieg.
Czuliśmy, że choć jest zacznie zimniej, powietrze było przyjemnie ostre, takie "zimowe"...
Wkrótce potem zobaczyliśmy nasze znajome, które minęły nas na szlaku. 
W stosunku do nas, Panie te okazały się niezłymi sprinterkami...
Wcześniej planowaliśmy iść tym samym szlakiem lecz właśnie postanowiłem zmienić trasę: miałem nadzieję, że tam gdzie teraz pójdziemy, znajdziemy dziką zwierzynę, gdyż Moja Żona niejednokrotnie wspominała, że chce zrobić kilka fotek sarnom. 
Domyślając się tylko, gdzie mogą być, zeszliśmy ze szlaku i skręciliśmy w lewo, ku drzewom.
Zanim tam dotarliśmy, szliśmy przez uschnięte badyle jakiś krzewów, które latem bujnie porastają ten teren. Uschnięte wydawały odgłos podobny do łamania patyczków, dość głośny zresztą, co mogło poinformować pasącą się w pobliżu zwierzynę. Zbliżając się do drzew, na jednym z nich zobaczyliśmy fantazyjnie poskręcany konar, który kiedyś złamał wiatr...
Zagłębiamy się dalej w ten sosnowy zagajniczek, maszerując w zasadzie bez jakiegoś konkretnego kierunku. Rozglądając się dookoła, wydaje mi się że miejsce te jest idealne dla zwierzyny: daleko od szlaku i tym samym od jakichkolwiek ludzi. 
Jakby na potwierdzenie moich przemyśleń już z daleka, widzę jakieś punkty o innym kolorze niż otoczenie. Robimy w aparacie przybliżenie i faktycznie widzimy stado dzikiej zwierzyny.
Te czujne istoty już nas wypatrzyły. Być może z powodu hałasu, gdy przedzieraliśmy się przez uschnięte trawy, lub też z powodu jaskrawych kurtek, które nieświadomie ubraliśmy. Niestety nie mamy szans na bliskie podejście, po kilku naszych następnych krokach, całe stado ucieka w wyższe partie wzgórza.
Podążamy wzrokiem za stadem, czując mały żal, że uciekają nam obiekty naszych zdjęć, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie, zauważyliśmy następne zwierzęta. 
Tym razem to stado dzikich kóz, pasące się na niższych partiach Gór Wicklow tam, gdzie akurat nie ma śniegu.
Po pstryknięciu paru fotek, kozy najwyraźniej zdecydowały, że nie będą naszymi modelami i odeszły tak samo niespodziewanie, jak się pojawiły. Nie pozostało nam nic innego jak tylko ruszyć przed siebie a biorąc pod uwagę, że nigdy nie byliśmy po prawej stronie jeziora Upper Lake, uważaliśmy że to doskonała okazja na zbadanie tego terenu. 
Maszerując tak po tej dziewiczej dla nas ziemi, z ciekawością podpatrujemy przyrodę i schodzimy tak coraz niżej, wciąż trzymając się drzew. Zafascynowany patrzyłem, jak natura poskręcała ramiona drzew, które uczestniczyły w tańcu z niewidocznym wiatrem...
Po pewnym czasie nasze otoczenie zmieniło się: znajdowaliśmy się na terenie, w którym dominowało wiele leżących głazów. Zatrzymaliśmy się tak koło jednego z nich, gdy nagle tuż poniżej nas, zza kamienia wyszło stado kóz. 
I były tak samo zaskoczone jak My...
Obserwując naszych bohaterów, po naszej prawej stronie ponownie zauważyliśmy znacznie większe stado, które również było nieświadome naszej obecności, do czasu, gdy jeden z uczestników nas zobaczył. Jak się po chwili okazało, nerwowość jednego z uczestników stada, natychmiast udziela się reszcie...
Pomimo tego, że  zwierzyna wciąż przed nami uciekała, kontynuowaliśmy naszą wycieczkę. Szliśmy powolutku w dół zbocza, wciąż kierując się lekko na prawo. Byliśmy akurat gdzieś tak w połowie wysokości jeziora Upper Lake, gdzie trafiliśmy na następne stado, które pasło się znacznie niżej od poprzedniego i chyba było troszkę bardziej oswojone na widok człowieka. Zwierzęta pozwoliły nam na znacznie bliższe podejście, oczywiście bacznie nam się przyglądając. Największy spokój wykazywały jelenie, majestatycznie okazując swoje przewodnictwo w stadzie. 
Wyglądali i dostojnie i przepięknie...
Podczas, gdy całe stado w spokoju się pożywiało, męska część gatunku obserwowała okolice i co ciekawe, byli rozstawieni strategicznie w taki sposób, że "mieli oko", bez wyjątku, na całą okolicę...
Po drugiej stronie jeziora widzieliśmy osoby, które właśnie przemierzały Szlak Niebieski. To jeden z piękniejszych panoramicznie szlaków w Górach Wicklow. Przeszliśmy go kilkakrotnie i na prawdę warto się na niego wybrać...
Spojrzeliśmy również na lewą stronę, gdzie widoczny był brzeg jeziora Upper Lake, a nad nim tradycyjnie było mnóstwo ludzi. Fascynacja tym miejscem od wielu lat nie zmienia się...
Posuwaliśmy się w dół, maszerując naprawdę wolno. Szliśmy na tyle cicho i powoli, że zaskoczyliśmy po naszej lewej stronie parę zwierząt, które nieświadome naszej obecności skubało sobie trawkę. Niestety, jak widać po sierści na grzbiecie jednego z nich, zaskoczenie było wielkie...
Zwierzęta te dość szybko oddaliły się i pobiegły dokładnie w tym kierunku, z którego my właśnie przychodziliśmy...
Skierowaliśmy obiektyw na St.Kevins Church, który znajduje się po drugiej stronie jeziora. Według Legend, Święty przepływał całe jezioro, aby w ciszy i spokoju pomodlić się właśnie tym kościółku...
Niedaleko położona od Kościółka skała posiada wnękę, która została nazwana "Łóżkiem Świętego Kevina", w którym według tutejszych podań, Święty ukrywał się przed zalotami pewnej panny...
W naszej dzisiejszej obserwacji wróciliśmy do naszych dzikich kóz, którym tak na prawdę nie przeszkadzała nasza obecność, choć każdy nasz następny krok bacznie obserwowały. 
W końcu zniecierpliwione naszą bliskością, odbiegły sobie na bezpieczną odległość.
My z kolei zaczęliśmy rozglądać się podziwiając okolicę, w której nigdy wcześniej nie byliśmy. Po naszej lewej mogliśmy w końcu z bliska obejrzeć samotne drzewka, które zazwyczaj widzieliśmy ze Szlaku Niebieskiego...
...a po prawej stronie, ujrzeliśmy doskonale widoczny wodospad Glendalough. Tuż obok niego, widzimy ścieżkę Szlaku Białego, po której niemal sto lat temu dreptali górnicy a dzisiaj maszerują turyści. To dość ciężki kawałek do przejścia, jednakże panoramicznie, odcinek ten jest na prawdę wart zdobycia...
Obserwując nasze otoczenie, zauważyliśmy, że pogoda zaczynała się zmieniać: widoczność znacznie się pogorszyła a horyzont stał się jakby zamglony. 
Akurat doszliśmy do miejsca, gdzie na ziemi zaczynały porastać wrzosy wraz z jakimś nieokreślonym krzewem, posiadającym igiełki, które niesamowicie wczepiały się w spodnie, utrudniając nam marsz. Zajęci próbą uwolnienia się, początkowo nie zauważyliśmy, jak nieco dalej i nad nami, ktoś nas bacznie obserwował...
Potrzebowaliśmy chwili aby zobaczyć, że takich wypatrujących par oczu jest zdecydowanie więcej.
Było nam ciężko je wypatrzeć, gdyż ich sierść była w tym samym kolorze jak rosnące tutaj wrzośce...
Właściwe to trafiliśmy na całe stado, które było w jakiś delikatny sposób inne od pozostałych dzisiaj widzianych. Może to za sprawą tego, że nie uciekały tak przed nami a może tego, że rysy ich pysków przypominały.... jakby ludzkie twarze...
Doszliśmy praktycznie do końca leżącego niżej jeziora Upper Lake...
Maszerowanie po wrzoścach to nie było to o czym dzisiaj marzyliśmy. Nie ukrywam, że na początku próbowaliśmy je omijać, ale po kilkunastu krokach zauważyliśmy, że maszerujemy raczej we wszystkich kierunkach, tylko nie tym, który chcieliśmy.... :-). Zdecydowaliśmy więc o powrocie.
Zawracając już, rozmawialiśmy o gorącym rosole, który czekał na nas w domciu, a na który oboje nabraliśmy wielkiej chęci, gdy nagle zza krzaka wyłoniło się coś białego...
Zdaje się że przez całe nasze życie nie widzieliśmy tylu kóz, co w dniu dzisiejszym .
Ruszyliśmy dziarsko do przodu i już po kilkunastu minutach zauważyliśmy znajomy nam sosnowy zagajnik. 
Te uschnięte konary potrafią zrobić niezłego psikusa. W pewnej chwili musiałem dość długo się przypatrywać, gdyż nie byłem pewny, czy widzę sarnę czy jelenia. Dopiero po kilku następnych krokach, okazało się, że to....
A tam, gdzie miały być konary, w rzeczywistości okazywały się...
Moja Mysza dzielnie szła naprzód, marząc o gorącej kawie, którą wypiliśmy sobie już na parkingu...
Powoli, w trakcie naszego marszu, wyłaniały się znajome nam widoki. Dodatkowo w polu naszego widzenia pojawili się ludzie, najlepszy dowód, że wracaliśmy na szlak. Tak się powoli kończyła nasza wycieczka...
To był jeden z takich dni, gdzie pomimo braku słońca, cieszyliśmy się sobą, spacerem i naturą.
Choć dość długo mieszkamy w Irlandii, chyba dopiero właśnie teraz nauczyliśmy cieszyć się każdą chwilą dobrej pogody, choć nie było to łatwe i wymagało wielkiej cierpliwości.
Ilość zwierzyny po prawej stronie doliny Glendalough zaskoczyła nas. 
Chyba nie ma piękniejszej rzeczy, jak bezkrwawe polowanie z aparatem w ręku, gdy można uwiecznić chwile które są w zasadzie dla nas obce. Jeśli tylko będzie okazja, powtórzymy nasze Safari, czego życzymy i Wam.... :-)
Przeszliśmy może niewiele, ale to dlatego, ze częściej stawaliśmy niż maszerowaliśmy. 
Chcielibyśmy bardzo podziękować Kasiu, która przesłała nam link fo filmiku, który prezentuje poniżej, a który przedstawia sytuację, która powstała w miasteczku Wicklow, z udziałem... foki!!!
Autor: NewsflareBreaking
Tytuł: Sammy the Seal
Kasiu Bardzo dziękujemy!!!

4 komentarze:

  1. Fantastyczna wycieczka i niesamowite obserwacje przyrody, to jest własnie to, co lubię....Mam pytanie odnośnie wodospadu Glendalough, to chyba nie jest ten, który nam pokazywałeś podczas tej niezapomnianej wycieczki 3 lata temu? Wydaje mi się, że tam było więcej drzew.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj Wojtku. Nie to nie ten wodospad. Niestety zabrakło nam czasu aby Ten zobaczyć choć byliśmy bardzo blisko. Pozdrawiam 😀

    OdpowiedzUsuń
  3. Pozwól, że w komentarzu zacytuję jedno Twoje zdanie:
    "To był jeden z takich dni, gdzie pomimo braku słońca, cieszyliśmy się sobą, spacerem i naturą"
    Waszą radość widać, słychać i czuć...
    Jak zawsze zachwycona Waszą wyprawą pozdrawiam serdecznie :

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Droga Ewo! Bardzo Tobie dziękuję za tak ciepłe słowa. A w zasadzie dziękujemy!!!!

      Usuń