sobota, 21 maja 2016

Post No.:137 - Zimą po górach, z aparatem w ręku...

Nie tak dawno, opisywałem naszą małą wycieczkę, gdy ruszyliśmy do Glendalough i na szlaku, maszerując we mgle, natrafiliśmy na grupę Pań, które zebrały się razem i maszerowały po Górach Wicklow. Napisałem wtedy, że strasznie im zazdrościliśmy pomysłu. A zazdrościliśmy go na tyle, że przy następnej okazji również wyruszyliśmy "w teren." Sposobną chwilą był dzień, gdy przez okno widzieliśmy śnieg leżący w wyższych partiach gór, a że białego puchu w Irlandii jest jak na lekarstwo, postanowiliśmy przypomnieć sobie jak to jest, gdy się po nim maszeruje...
      Jak zwykle ruszyliśmy najwcześniej jak się dało i tradycyjnie zostawiliśmy auto na jednym z dwóch parkingów w dolinie Glendalough.
 Powietrze którym oddychaliśmy było wyjątkowo "przejrzyste" i mroźne, choć w samej dolinie śniegu nie było. Po kilkunastu minutach już maszerowaliśmy tym samym szlakiem jak ostatnio, tyle tylko, że w dniu dzisiejszym nie było mgły.
 W pewnym momencie doszliśmy do punktu z którego doskonale widoczne są ruiny starego Opactwa Glendalough. 
Ruszając dalej, wciąż wspinamy się szlakiem, który z góry przypomina literę Z.
Na jej końcu, wśród iglastych drzew odnajdujemy ruiny jakiegoś domu. Dom musiał być dwupokojowy oraz posiadać małą dobudówkę, prawdopodobnie służącą jako miejsce dla zwierząt domowych. Teraz mury pokrywa mech i z każdym rokiem coraz trudniej dostrzec dawną zagrodę. Jednocześnie zrobiło się tutaj jakoś tak magicznie...
Słyszeliśmy za plecami jakieś głosy, które po kilkunastu minutach przybrały ludzką postać. Chyba już tradycją staje się fakt, że na tym właśnie szlaku mijają nas Panie. 
Po ich ubraniach można było wywnioskować, że panie nastawione są na szybki marsz. Zresztą już po kilku minutach straciliśmy je z oczu...
W końcu weszliśmy na wysokość, na której było znacznie mniej drzew a teren zrobił się bardziej otwarty a na horyzoncie majaczyły nam wzniesienia, które pokrywał śnieg.
Czuliśmy, że choć jest zacznie zimniej, powietrze było przyjemnie ostre, takie "zimowe"...
Wkrótce potem zobaczyliśmy nasze znajome, które minęły nas na szlaku. 
W stosunku do nas, Panie te okazały się niezłymi sprinterkami...
Wcześniej planowaliśmy iść tym samym szlakiem lecz właśnie postanowiłem zmienić trasę: miałem nadzieję, że tam gdzie teraz pójdziemy, znajdziemy dziką zwierzynę, gdyż Moja Żona niejednokrotnie wspominała, że chce zrobić kilka fotek sarnom. 
Domyślając się tylko, gdzie mogą być, zeszliśmy ze szlaku i skręciliśmy w lewo, ku drzewom.
Zanim tam dotarliśmy, szliśmy przez uschnięte badyle jakiś krzewów, które latem bujnie porastają ten teren. Uschnięte wydawały odgłos podobny do łamania patyczków, dość głośny zresztą, co mogło poinformować pasącą się w pobliżu zwierzynę. Zbliżając się do drzew, na jednym z nich zobaczyliśmy fantazyjnie poskręcany konar, który kiedyś złamał wiatr...
Zagłębiamy się dalej w ten sosnowy zagajniczek, maszerując w zasadzie bez jakiegoś konkretnego kierunku. Rozglądając się dookoła, wydaje mi się że miejsce te jest idealne dla zwierzyny: daleko od szlaku i tym samym od jakichkolwiek ludzi. 
Jakby na potwierdzenie moich przemyśleń już z daleka, widzę jakieś punkty o innym kolorze niż otoczenie. Robimy w aparacie przybliżenie i faktycznie widzimy stado dzikiej zwierzyny.
Te czujne istoty już nas wypatrzyły. Być może z powodu hałasu, gdy przedzieraliśmy się przez uschnięte trawy, lub też z powodu jaskrawych kurtek, które nieświadomie ubraliśmy. Niestety nie mamy szans na bliskie podejście, po kilku naszych następnych krokach, całe stado ucieka w wyższe partie wzgórza.
Podążamy wzrokiem za stadem, czując mały żal, że uciekają nam obiekty naszych zdjęć, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie, zauważyliśmy następne zwierzęta. 
Tym razem to stado dzikich kóz, pasące się na niższych partiach Gór Wicklow tam, gdzie akurat nie ma śniegu.
Po pstryknięciu paru fotek, kozy najwyraźniej zdecydowały, że nie będą naszymi modelami i odeszły tak samo niespodziewanie, jak się pojawiły. Nie pozostało nam nic innego jak tylko ruszyć przed siebie a biorąc pod uwagę, że nigdy nie byliśmy po prawej stronie jeziora Upper Lake, uważaliśmy że to doskonała okazja na zbadanie tego terenu. 
Maszerując tak po tej dziewiczej dla nas ziemi, z ciekawością podpatrujemy przyrodę i schodzimy tak coraz niżej, wciąż trzymając się drzew. Zafascynowany patrzyłem, jak natura poskręcała ramiona drzew, które uczestniczyły w tańcu z niewidocznym wiatrem...
Po pewnym czasie nasze otoczenie zmieniło się: znajdowaliśmy się na terenie, w którym dominowało wiele leżących głazów. Zatrzymaliśmy się tak koło jednego z nich, gdy nagle tuż poniżej nas, zza kamienia wyszło stado kóz. 
I były tak samo zaskoczone jak My...
Obserwując naszych bohaterów, po naszej prawej stronie ponownie zauważyliśmy znacznie większe stado, które również było nieświadome naszej obecności, do czasu, gdy jeden z uczestników nas zobaczył. Jak się po chwili okazało, nerwowość jednego z uczestników stada, natychmiast udziela się reszcie...
Pomimo tego, że  zwierzyna wciąż przed nami uciekała, kontynuowaliśmy naszą wycieczkę. Szliśmy powolutku w dół zbocza, wciąż kierując się lekko na prawo. Byliśmy akurat gdzieś tak w połowie wysokości jeziora Upper Lake, gdzie trafiliśmy na następne stado, które pasło się znacznie niżej od poprzedniego i chyba było troszkę bardziej oswojone na widok człowieka. Zwierzęta pozwoliły nam na znacznie bliższe podejście, oczywiście bacznie nam się przyglądając. Największy spokój wykazywały jelenie, majestatycznie okazując swoje przewodnictwo w stadzie. 
Wyglądali i dostojnie i przepięknie...
Podczas, gdy całe stado w spokoju się pożywiało, męska część gatunku obserwowała okolice i co ciekawe, byli rozstawieni strategicznie w taki sposób, że "mieli oko", bez wyjątku, na całą okolicę...
Po drugiej stronie jeziora widzieliśmy osoby, które właśnie przemierzały Szlak Niebieski. To jeden z piękniejszych panoramicznie szlaków w Górach Wicklow. Przeszliśmy go kilkakrotnie i na prawdę warto się na niego wybrać...
Spojrzeliśmy również na lewą stronę, gdzie widoczny był brzeg jeziora Upper Lake, a nad nim tradycyjnie było mnóstwo ludzi. Fascynacja tym miejscem od wielu lat nie zmienia się...
Posuwaliśmy się w dół, maszerując naprawdę wolno. Szliśmy na tyle cicho i powoli, że zaskoczyliśmy po naszej lewej stronie parę zwierząt, które nieświadome naszej obecności skubało sobie trawkę. Niestety, jak widać po sierści na grzbiecie jednego z nich, zaskoczenie było wielkie...
Zwierzęta te dość szybko oddaliły się i pobiegły dokładnie w tym kierunku, z którego my właśnie przychodziliśmy...
Skierowaliśmy obiektyw na St.Kevins Church, który znajduje się po drugiej stronie jeziora. Według Legend, Święty przepływał całe jezioro, aby w ciszy i spokoju pomodlić się właśnie tym kościółku...
Niedaleko położona od Kościółka skała posiada wnękę, która została nazwana "Łóżkiem Świętego Kevina", w którym według tutejszych podań, Święty ukrywał się przed zalotami pewnej panny...
W naszej dzisiejszej obserwacji wróciliśmy do naszych dzikich kóz, którym tak na prawdę nie przeszkadzała nasza obecność, choć każdy nasz następny krok bacznie obserwowały. 
W końcu zniecierpliwione naszą bliskością, odbiegły sobie na bezpieczną odległość.
My z kolei zaczęliśmy rozglądać się podziwiając okolicę, w której nigdy wcześniej nie byliśmy. Po naszej lewej mogliśmy w końcu z bliska obejrzeć samotne drzewka, które zazwyczaj widzieliśmy ze Szlaku Niebieskiego...
...a po prawej stronie, ujrzeliśmy doskonale widoczny wodospad Glendalough. Tuż obok niego, widzimy ścieżkę Szlaku Białego, po której niemal sto lat temu dreptali górnicy a dzisiaj maszerują turyści. To dość ciężki kawałek do przejścia, jednakże panoramicznie, odcinek ten jest na prawdę wart zdobycia...
Obserwując nasze otoczenie, zauważyliśmy, że pogoda zaczynała się zmieniać: widoczność znacznie się pogorszyła a horyzont stał się jakby zamglony. 
Akurat doszliśmy do miejsca, gdzie na ziemi zaczynały porastać wrzosy wraz z jakimś nieokreślonym krzewem, posiadającym igiełki, które niesamowicie wczepiały się w spodnie, utrudniając nam marsz. Zajęci próbą uwolnienia się, początkowo nie zauważyliśmy, jak nieco dalej i nad nami, ktoś nas bacznie obserwował...
Potrzebowaliśmy chwili aby zobaczyć, że takich wypatrujących par oczu jest zdecydowanie więcej.
Było nam ciężko je wypatrzeć, gdyż ich sierść była w tym samym kolorze jak rosnące tutaj wrzośce...
Właściwe to trafiliśmy na całe stado, które było w jakiś delikatny sposób inne od pozostałych dzisiaj widzianych. Może to za sprawą tego, że nie uciekały tak przed nami a może tego, że rysy ich pysków przypominały.... jakby ludzkie twarze...
Doszliśmy praktycznie do końca leżącego niżej jeziora Upper Lake...
Maszerowanie po wrzoścach to nie było to o czym dzisiaj marzyliśmy. Nie ukrywam, że na początku próbowaliśmy je omijać, ale po kilkunastu krokach zauważyliśmy, że maszerujemy raczej we wszystkich kierunkach, tylko nie tym, który chcieliśmy.... :-). Zdecydowaliśmy więc o powrocie.
Zawracając już, rozmawialiśmy o gorącym rosole, który czekał na nas w domciu, a na który oboje nabraliśmy wielkiej chęci, gdy nagle zza krzaka wyłoniło się coś białego...
Zdaje się że przez całe nasze życie nie widzieliśmy tylu kóz, co w dniu dzisiejszym .
Ruszyliśmy dziarsko do przodu i już po kilkunastu minutach zauważyliśmy znajomy nam sosnowy zagajnik. 
Te uschnięte konary potrafią zrobić niezłego psikusa. W pewnej chwili musiałem dość długo się przypatrywać, gdyż nie byłem pewny, czy widzę sarnę czy jelenia. Dopiero po kilku następnych krokach, okazało się, że to....
A tam, gdzie miały być konary, w rzeczywistości okazywały się...
Moja Mysza dzielnie szła naprzód, marząc o gorącej kawie, którą wypiliśmy sobie już na parkingu...
Powoli, w trakcie naszego marszu, wyłaniały się znajome nam widoki. Dodatkowo w polu naszego widzenia pojawili się ludzie, najlepszy dowód, że wracaliśmy na szlak. Tak się powoli kończyła nasza wycieczka...
To był jeden z takich dni, gdzie pomimo braku słońca, cieszyliśmy się sobą, spacerem i naturą.
Choć dość długo mieszkamy w Irlandii, chyba dopiero właśnie teraz nauczyliśmy cieszyć się każdą chwilą dobrej pogody, choć nie było to łatwe i wymagało wielkiej cierpliwości.
Ilość zwierzyny po prawej stronie doliny Glendalough zaskoczyła nas. 
Chyba nie ma piękniejszej rzeczy, jak bezkrwawe polowanie z aparatem w ręku, gdy można uwiecznić chwile które są w zasadzie dla nas obce. Jeśli tylko będzie okazja, powtórzymy nasze Safari, czego życzymy i Wam.... :-)
Przeszliśmy może niewiele, ale to dlatego, ze częściej stawaliśmy niż maszerowaliśmy. 
Chcielibyśmy bardzo podziękować Kasiu, która przesłała nam link fo filmiku, który prezentuje poniżej, a który przedstawia sytuację, która powstała w miasteczku Wicklow, z udziałem... foki!!!
Autor: NewsflareBreaking
Tytuł: Sammy the Seal
Kasiu Bardzo dziękujemy!!!

sobota, 14 maja 2016

Post No.136: Półwysep Dingle, plaża Clogher oraz Gwiezdne Wojny.

W końcu udało się nam zaplanować wspólny weekend i zadecydowaliśmy, że Majówkę 2016 spędzimy na Półwyspie Dingle. Choć to magiczne miejsce oddalone jest od Dublina o niemalże cztery godziny drogi, pojawiamy się na Półwyspie rok w rok i choć z pogodą jest różnie, jak to w Irlandii, nigdy nie żałujemy naszego przyjazdu w tak przepiękne miejsce.
Nasz wyjazd zaplanowaliśmy w Piątek, lecz mogliśmy wyruszyć dopiero po godzinie 16. Pomimo tak późnej pory mieliśmy realne nadzieje, że zachód słońca obejrzymy już na jednej z plaż Dingle. Niestety, nie przewidziałem tylko, że w piątkowe popołudnie cała Irlandia stoi w korkach. Zachód słońca obejrzeliśmy będąc jeszcze w samochodzie, gdzieś tam za miasteczkiem Tralee...
Następnego dnia, Dingle ugościło nas pięknym i słonecznym dniem.
Gdy tylko zjedliśmy śniadanie w naszym ulubionym B&B, ruszyliśmy na zwiedzanie Półwyspu i skierowaliśmy się na znana nam już Slea  Head.
Droga ta prezentowała się jak zwykle uroczo: wąska jezdnia, która została zbudowana nad skrajem klifu, potrafi zaskoczyć niejednego kierowcę a ostatnie jej metry wieńczy parking, na którym co roku od lat dwóch wstecz, spotykaliśmy Johna...
John był kiedyś architektem z niezłym stanem konta w banku. 
Gdy w 2008 roku Światowy Kryzys rozłożył Celtyckiego Tygrysa na łopatki, John stracił w zasadzie wszystko oprócz starego, znalezionego na strychu fletu poprzecznego. 
To w zasadzie dzięki znalezisku John odnalazł sens swojego życia i to dzięki niemu John wygrywał turystom historię ludzi, mieszkających wcześniej na półwyspie Dingle.
Niestety murek, na którym zazwyczaj widzieliśmy Johna, dzisiaj był pusty.
Być może było jeszcze za zimno a nam było nam troszkę smutno, że w tym roku nie posłuchamy opowiadań Johna. O samym Johnie oraz innych wyjątkowych ludziach, mieszkających na tym Magicznym kawałku irlandzkiej ziemi, napisałem tutaj
Parking, na którym właśnie przebywaliśmy, jest doskonałym punktem widokowym na którym w zasadzie znajdziemy wszystko: błękit Oceanu Atlantyckiego, irlandzkie klify, magiczną zieleń oraz wiele kamiennych murków ustawionych ludzką ręką na tutejszych polach...
Spoglądamy na wyspę Blasket, która skąpana w świetle słońca wygląda przeuroczo.
Zbliżenie w aparacie, umożliwia nam zobaczenie ruin domostw dawnej wioski, zbudowanej na zboczach od strony stałego lądu, aby uniknąć zimnych oceanicznych wiatrów. Wioska ta, w ciągu dosłownie jednego dnia, została opuszczona przez wszystkich mieszkańców. 
Po upływie kilkudziesięciu lat, widać kontrastującą biel nowych domostw, świadczącą o powrocie nowego pokolenia na surową i oddaloną od "cywilizacji" wyspę. 
Przypatrując się tamtejszej plaży, widzimy na jej złotych piaskach szarą smugę: to stado fok, które praktycznie codziennie od wielu lat wygrzewają się na nim. Foki te można obejrzeć całkiem z bliska dzięki fantastycznej usłudze jaką jest Eco Tour, która oferuje wyprawę na te ogromną wyspę.
Jadąc dalej, chcieliśmy się zatrzymać na następnym Parkingu nieopodal, gdzie zawsze stajemy na posiłek a gdzie przy okazji można zobaczyć Rogi Diabła. I tak jak przez cały dzień nie widzieliśmy żadnego turysty, tak właśnie na tym Parkingu było ich tak wielu, że nie było już miejsca dla nas. 
O "Rogach Diabła" napisałem tutaj.
Ruszyliśmy więc dalej, nawet nie zatrzymując się. Po kilku minutach jazdy, zbliżaliśmy się do rejonu zwanego Waymont. Tuż przed Nim warto zatrzymać na chwilę samochód, aby móc podziwiać panoramę która znajduje się po naszej lewej stronie: trzy wyspy: Blasket, Śpiący Olbrzym i Teracht wyglądają przepięknie...
W końcu zajechaliśmy na sam Waymont. 
To własnie w tym miejscu mamy najlepszy punkt widokowy w tej części półwyspu. Szkoda tylko, że nie ma żadnego miejsca parkingowego tylko istnieje taka mała zatoczka przy jezdni, która mieści zaledwie trzy samochody. 
Dzisiaj mieliśmy szczęście, zmieściliśmy się w limicie i możemy się zatrzymać na dłużej ale są też takie dni, że po prostu trzeba jechać dalej, gdyż ilość przejeżdżających samochodów w sezonie turystycznym nie pozwala na bezpieczne parkowanie. 
Szkoda, bo warto się zatrzymać i delektować się takimi oto pięknymi widokami.
Był również drugi powód naszego przybycia tutaj: gospodarz naszego B&B wskazał nam ten punkt jako najlepszy, aby zobaczyć miejsce w którym właśnie kręcono następny epizod najsławniejszego chyba filmu sci-fi, "Gwiezdne Wojny"!!!
 Już znacznie wcześniej, bo w zeszłym roku, kręcone były sceny do epizodu VII, na przepięknej wyspie Skelling Michael. Szczegóły wykonywania scen na wyspie wyszły dopiero w tym roku a niektóre z nich można już obejrzeć na You Tube. Oto jeden z nich:
Star Wars The Forsen Awaken
Trzy lata temu chcieliśmy zwiedzić tę niesamowitą wyspę, byliśmy już nawet u wejścia do portu, ale ze względu na zbyt wysoką falę nasz skiper zrezygnował z podpłynięcia. Opłynęliśmy tylko wyspę dookoła, o czym również już pisałem i również zapraszam do posta - tutaj.
Patrzyłem więc z przejęciem na odległy punkt, w którym faktycznie coś było. Oczywiście o rozróżnieniu jakichkolwiek elementów nie mogło być mowy. Z pomocą przyszedł nam aparat i przy maksymalnym zbliżeniu, coś udało nam się zobaczyć.
Nie byłbym sobą, gdybym nie chciał zobaczyć czegoś więcej, lecz zanim ruszyliśmy odkryć  "Gwiezdne Wojny", ruszyliśmy na naszą ulubioną plażę, która z punktu Waymont wyglądała tak:
Plaża Clogher.
 Sam nie wiem jak to możliwe, ale za każdym razem, kiedy tutaj jesteśmy, jest tutaj niesamowicie pusto.
Kolor złotego piasku i błękitnej wody na zdjęciach bardziej kojarzony jest z jakimś bardzo odległym krajem a nie z Irlandią. Dodatkowym atutem jest to, że plaża ma w sobie tak pozytywną energię, że nie przeszkadzają nam dzisiaj zimowe kurtki, które mamy na sobie i szalejemy sobie na piasku...:-). Zresztą zawsze tutaj tak było: za każdym razem czuliśmy, jakby pozytywna energia tutaj dotykała nas.
Wspominając nie tak odległe czasy, byliśmy  świadkami jak właśnie tutaj, zaśpiewały dla nas... kamienie. Sami posłuchajcie, zaczynają śpiewać od 14 sekundy filmu:
Autor: Moja Zielona Irlandia
No ale ja miałem dzisiaj misję do wykonania: jako wierny fan Gwiezdnych Wojen, nie mogłem ot tak sobie pojechać, nie zbliżywszy się nawet do miejsca, w którym coś budowano na potrzeby filmu.
Ruszyliśmy więc z kopyta i już po kilkunastu minutach zjeżdżaliśmy z głównej drogi i kierowaliśmy się ku wiosce Ballincolla.
Jechaliśmy dość powoli, gdyż musieliśmy pokonać sporo zakrętów.
W końcu zza następnego rogu, dość niespodziewanie wyłoniła nam się biała tablica, z namalowanym i przekreślonym na czerwono aparatem fotograficznym. Napis nie pozostawiał żadnej wątpliwości: ZAKAZ FOTOGRAFOWANIA!
Tuż obok niej stał groźnie wyglądający Ochroniarz rodem z Ojca Chrzestnego wzięty...
Nasza rozmowa była bardzo krótka, po której otrzymaliśmy dość zwięzłą informację: tutaj filmu żadnego nie robią. Na pytanie czemu jest zakaz fotografowania słyszę odpowiedz: abym mógł zobaczyć film w Hollywood! hahah
No tak. Wygrać, nie wygram, więc musimy zawrócić co też czynimy z niechęcią. Jednak nie podajemy się: tuż za zakrętem, który umożliwi nam schowanie się przed czujnymi oczami Irlandzkiego Ala Capone, zatrzymujemy się i robimy te oto fotki:
Chyba rozumiem decyzję filmowców o zmianie miejsca nagrywania scen.
Skellig Michael nie jest miejscem, do którego można dostać się codziennie: stan Oceanu i jego pływy mogą pokrzyżować plany nie jednemu reżyserowi. Dochodzi fakt, że aby dostać się na sam szczyt góry, gdzie filmowane są główne klipy, trzeba pokonać ponad 600 kamiennych stopni, które nie zawsze są bezpieczne...
Wikipedia
Należy chyba podziwiać zamysł i potrzebę zbudowania identycznego miejsca, które użyto w filmie z zeszłego roku. Położone nad klifami, chatki zbudowane zostały na specjalnej, wbrew kształtowi terenu, wypoziomowanej platformie. I to w miejscu, do którego nie prowadziła żadna droga...
 No i chyba troszkę przesadzają z zachowaniem tajemnicy, gdyż RTE poinformowało opinię publiczna jak tylko zaczęto prace.
www.rte.ie
Zauważyliśmy, że drugi z ochroniarzy stojący z połowie tej specjalnej drogi, obserwuje nas niczym snajper na wojnie, więc zadecydowaliśmy o natychmiastowej zmianie naszej lokalizacji.
Conor Pass to miejsce opisywane już przez nas i wielokrotnie przez nas odwiedzane.
To miejsce, do którego wciąż się wraca i nie sposób o nim zapomnieć.
 Kręta i wąska droga prowadzi wzdłuż krawędzi klifów i wznosi się na szczyt, z którego możemy podziwiać przepiękna panoramę na pobliskie zatoki, góry oraz sam Półwysep Dingle.
Gdy w końcu docieramy na szczyt, zatrzymujemy się na parkingu i możemy w ten niezwykle słoneczny dzień, napawać się widokami...
Choć to początek maja, po kolorach okolicznych wzgórz widać, że przyroda tkwi jeszcze w letargu.
Zimny, oceaniczny wiatr w tym roku nie pozwolił na zbyt wcześnie zazielenić się wzgórzom.
Doskonale widoczna z tego miejsca Góra Mount Brendon, dumnie wznosi się a my już podążamy w dół, raz po raz naciskając pedał hamulca...
*********************************************
Lokalizacja Parkingu:
Półwysep Dingle, Co.Kerry, Ireland
Koordynator GPS:
52°06'18"N   10°27'19"W
Film:
Autor: Denis Ryan
MAPA:
*********************************************
Lokalizacja:
Péninsule de, Dingle, Co. Kerry
Koordynaty GPS:
 52°09'24"N   10°27'34"W
Film:
Autor: Martin Veskilt
MAPA:
*********************************************
Lokalizacja Planu Filmowego Star Wars: 

Koordynaty GPS:
52°10'46"N    10°26'58"W
MAPA:
*********************************************
Na zakończenie z przyjemnością podzielę się z Wami zdjęciami, które nadesłała Wioletta Chmiel Debicka, która zwiedziła plan "Gwiezdnych Wojen" tydzień po nas i podzieliła się swoimi, doskonałymi zdjęciami.
Oto Fotki:
Za super fotki bardzo dziękujemy!!!!
Jednocześnie pragnę Was poinformować, że ekipa filmowa przeniosła się na Malin Head...
Niech Moc będzie z Wami...
*********************************************