niedziela, 23 sierpnia 2015

Post No.128: Koralowa Plaża - Carraroe

Irlandia, choć znacznie mniejsza od naszego rodzinnego kraju, posiada rozwiniętą sieć dróg i z perspektywy kierowcy jak i pasażera, w czasie jazdy nudzić się na nich nie można. Za każdym razem, gdy przemierzamy nowe regiony Zielonej Wyspy, widzimy coś, co zaskakuje, zastanawia czy też zachwyca.
Nie inaczej było w dniu, w którym przemierzaliśmy zachodnie rejony Irlandii.
Mijając miasto Galway i pokonując kilometry drogą R336, podziwialiśmy widoki na Zatokę oraz niezliczoną ilość kamiennych murków, zbudowanych ludzkimi rękoma bez użycia jakiejkolwiek zaprawy.
Mijaliśmy nie tylko panoramiczne widoki lecz również surową, targaną Atlantyckim wiatrem ziemię, oraz w jakiś sposób poznawaliśmy codzienność Irlandczyków, żyjących w tej części kraju...
Po niemalże trzech godzinach jazdy, dotarliśmy do celu naszej podróży.
Hrabstwo Galway przywitało nas słońcem, choć czuliśmy na twarzach dość chłodny wiatr z nad Atlantyku, w tle majaczyło pasmo pobliskich wzgórz, na których nie widać było żadnych rosnących drzew - efekt nieurodzajnej ziemi.
Na tutejszym parkingu nie było wolnych miejsc, więc ludzie przebywający na plaży, zostawili auta wzdłuż drogi, utrudniając nam troszkę przejazd.
Miejsce, do którego przybyliśmy jest dość specyficzne: piasek gdzie nie gdzie przecinają nagie skały, które noszą ślady poziomu wody Oceanu. Nad samą wodą jak i na plaży widzimy dość sporo sylwetek ludzi.
Część z nich to zapewne miejscowi, którzy dzięki odpływowi szukają owoców morza a część to turyści, którzy delektują się spacerem po plaży.
Kolory piasku w niektórych miejscach znacznie się różnią w wyniku odpływu, na który właśnie trafiliśmy.
Pewną niespodzianką dla nas jest fakt, że plaża jest strzeżona przez wykwalifikowanych ratowników, których siedziba znajduje się tuż przy drodze. Choć wieje silny wiatr i nikt być może nie będzie się kapał, Ci zjawili się w miejscu swojej pracy. Miejscowych można poznać po cienkich bluzkach, którym nie przeszkadza zimny wiatr a Niebieska Flaga, symbol który możemy znaleźć na najczystszych plażach w Irlandii, śmiało łopocze sobie na wietrze...
Okolica wydaje się uroczo nietypowa: z jednej strony piasek i zatoczka a z drugiej kamienne murki, które zostały zbudowane przez właścicieli, być może wiele lat temu...
Wchodzimy na piasek, który jakoś dziwnie reaguje pod naszym ciężarem.
W pierwszej chwili nie zdajemy sobie sprawy o co chodzi, lecz z każdym naszym krokiem umysł nas informuje, że coś jest nie tak: jakiś dziwny odgłos stąpania, który nijak nie pasuje do tych, które zazwyczaj słyszymy chodząc po piasku.
Pochylamy się i dostrzegamy pierwsze różnice: coś za gruby ten piasek! Kamyczki? Też nie...
Znaleźliśmy się w miejscu, które zostało nazwane Coral Beach lub też Coral Strand.
Pod naszymi stopami, w niesłychanie dużej liczbie, liczonej chyba w miliardach leżą.... szkielety!
To pozostałości po algach - glonach wapiennych, które żyją pod wodą i odgrywają bardzo ważną rolę w ekologii raf koralowych.
Zazwyczaj są koloru fioletowego, lecz gdy umierają, ich szkielety zmieniają barwę na jasno brązową lub popielatą.
http://pagesvertes.info/
Jesteśmy w miejscu, w którym prądy morskie poprzez ruch fal, kierują martwe szkielety tychże alg, aż do tego miejsca, na sam jego brzeg.
Chyba można nawet powiedzieć, że znajdujemy się na Cmentarzysku Alg...
Nieco bliżej wody jak również i samych skał, znajdują się znacznie ciekawsze okazy, które dostarczył ostatni przypływ. To własnie teraz zafascynowani patrzyliśmy na coś, co na co dzień skutecznie chowa Ocean.
Wszelakiego typu muszelki i muszle, raczej w rozmiarach mini, wraz ze szkieletami alg oraz morskich glonów, wspólnie spoczęły na plaży Carraoe.
Nie jesteśmy jedynymi, którzy zachwycają się plażą Carraoe. Co chwila widzimy nowe osoby, które z aparatami w rękach, próbują uwiecznić Koralową Plażę, która jest miejscem, sami przyznacie, wyjątkowym.
Podczas gdy moja żonka robi nietypowe figurki, starając się uwiecznić magię szkieletowej plaży, ja zdecydowanie przyjąłem inną, mniej wymagającą postawę.
Chciałem pokazać Wam wielkość korali, kładąc kilka na ręce. Oto efekt:
Mojej Żonie zdjęcia wyszły znacznie ciekawsze...
Ja z kolei położyłem na koralach 10 centów - pomysł zaczerpnięty z internetu a chyba najlepiej przedstawiający wielkość wapiennych szkielecików...
Niestety czas biegnie do przodu, a nasz dzisiejszy cel oddalony jest o dobre następne 200 kilometrów. Ruszamy więc z powrotem w kierunku samochodu. Po drodze zauważamy specjalną tabliczkę, jedną z wielu ustawionych na terenie Irlandii, a które upamiętniają miejsca, w których kręcono znany film.
To właśnie tutaj powstał film "Poitin"w 1979 roku.
Był to pierwszy irlandzki film nakręconym w całości w języku irlandzkim.
Poniżej przedstawiam fragment filmu, ciekawego moim zdaniem, dzięki któremu możemy usłyszeć trudny do nauki, lecz jakże ciekawy język irlandzki.
Autor filmu:
Berniebalubob.
Tytuł Filmu:
"Exerpt from "Poitin"
Z przykrością opuszczamy Koralową Plażę Carraoe.
Patrząc na plażę z lotu ptaka, ciężko uwierzyć, że zamiast piasku znajdują się na niej szkielety alg.
Natomiast warto przyjrzeć się ilością kamiennych murków, które znajdują się nieopodal plaży...
*********************************************
Lokalizacja:
An Cheathru Rua, Co.Galway, Ireland
Koordynator GPS:
53°14'54"N   09°37'44"W
Film:
Autor: Eugene Roz
MAPA:
*********************************************

niedziela, 16 sierpnia 2015

Post No.127: Z Cyklu: Krótkie opowieści: Muzyczny Mostek Bellacorick

Pewnego pochmurnego i deszczowego dnia, przemierzaliśmy autem hrabstwo Mayo.
Choć może pogoda nie należała do najlepszych, cieszyliśmy się ze wspólnej obecności i wręcz doskonałych humorach, "połykaliśmy" następne kilometry.
W naszych podróżach mijaliśmy wiele mostów, lecz przy jednym z nich musieliśmy się koniecznie zatrzymać: był to Bellacorick Bridge, zwany przez miejscowych Muzycznym Mostem...
Muzyczny Mostek zaliczany jest jako jeden z kilku nietypowych atrakcji znajdujących się w Irlandii.
Został zbudowany w 1820 roku, przez inżyniera Williama Bold'a, który zapewne nigdy nie przypuszczał, że zaprojektuje Najsławniejszy Mostek w Irlandii.
 Inżynier w trakcie budowy tej betonowej przeprawy, miał niemałe kłopoty ze względu na podłoże z obu stron rzeki, którym jest torf. 
Przyznam się do tego, że znacznie wcześniej wyłapałem informację na temat mostku i nasza obecność tutaj nie była przypadkowa.
Rozejrzałem się tylko czy droga jest pusta, chwyciłem kamień i położyłem go na balustradzie.
Trzymając tak kamień, zacząłem biec do przodu...
Aby uzyskać pożądany efekt, trzeba na prawdę biec dość szybko.
Toczony po balustradzie kamień, w wyniku uderzeń miedzy przerwami w bloczkach, wydaje dość charakterystyczne dźwięki o różnych oktawach.
Fakt, może ciężko to nazwać muzyką, która raczej nie kojarzy się z konkretną melodią, lecz nie ukrywam, że jakieś tam takty powstały i "coś" w tym jest.
Część ludzi, którzy znają Muzyczny Mostek twierdzi, że powstająca muzyka to efekt rezonansu przez bloczki, które zostały ułożone w ostatnim, górnym rzędzie. Część ludzi twierdzi, że jest to następstwo nierówmiernego rozłożenia zaprawy klejącej po bloczkami balustrady.
Miejscowi natomiast twierdzą, że jest to wynik magii...
Kto odkrył właściwości Mostu Bellacorick i kiedy się to stało, nie wiadomo.
Natomiast wielu, wielu chętnych przed nami i zapewne po nas, sprawdziło i sprawdzi, jak gra Muzyczny Most.
Wystarczy spojrzeć na bloczki balustrady i gołym okiem można zauważyć, że nie jeden "grajek" odwiedził te tak nietypowe miejsce...
Niestety nad Muzycznym Mostkiem Bellacorick wisi klątwa.
Znacznie wcześniej niż samą budowę mostu, przewidział ją irlandzki prorok, urodzony w 1648, Brian Rua U'Cearbhain. Zapowiedział On, że most ten nigdy nie zostanie ukończony, a ten który spróbuje postawić ostatni bloczek, umrze.
Miejscowi powiadają, że tak jest w istocie: podobno jeden z odważnych murarzy postanowił zakończyć budowę, pracując cały dzień przy balustradach. Gdy tylko położył ostatni blok, padł martwy na ziemię, a padając zburzył własnym ciałem niezwiązaną jeszcze balustradę.
Dlatego też most wciąż jest nieukończony...
A oto muzyka wygrywana na Muzycznym Moście Bellacorick, dzięki nagraniu Brian'a Fleming'a:
*********************************************
Lokalizacja:
Bellacorick, Co.Mayo, Ireland
Koordynator GPS:
54°07'06"N   09°34'35"W
Film:
Autor: Brian Fleming
MAPA:
*********************************************

niedziela, 9 sierpnia 2015

Post No.126: Jak Podkowę Ben Bulbena zdobyliśmy...

Zawsze uważałem, że można dokładnie zaplanować wyprawę, tak samo jak to, że po irlandzkich górach powinno się maszerować przy pięknej pogodzie. Sądziłem również, że wyprawa w większym gronie, skazana jest na porażkę, gdyż tyle charakterów ile ludzi na świecie - tak powiadają.
Po naszej przebytej Przygodzie, jednomyślnie stwierdzam, że strasznie się MYLIŁEM !!!

*************************************************** 
W dolinę Gleniff pierwszy raz wjechaliśmy dokładnie rok temu, gdy objeżdżając Góry Dartry, natrafiliśmy na miejsce, które miejscowi nazwali Podkową Ben Bulbena.
Widok, który tego dnia zobaczyliśmy, utkwił nam w pamięci i wiedzieliśmy, że prędzej czy później, przyjedziemy tu raz jeszcze.
Post Nr.84 - "W Podkowie Ben Bulbena"
Takie same odczucia mieliśmy, gdy w zeszłym roku ujrzeliśmy zachodnie zbocze Ben Bulbena, które do złudzenia  przypomina jakieś góry położone gdzieś w Arizonie...
Post Nr.101 - "Zachodnia strona Ben Bulbena"
Postanowiłem poszerzyć swoją małą kolekcję "Gór Zdobytych w Irlandii" i zdecydowałem, że oba te szczyty, położone blisko siebie, należy w końcu zdobyć.
W ramach przygotowań, zacząłem przeszukiwać internet, szukając wszelkiego typu informacji na temat Gór Dartry, szczytu Ben Bulbena i samej Podkowy, lecz  niestety szybko się okazało, że informacji jest bardzo niewiele, tak jakby ta część Irlandii była nieodkryta, tajemnicza i ... niebezpieczna.
Góry te, choć niewielkie w swej wysokości, od wielu lat wstecz zabierały ludzkie życie, począwszy od katastrof samolotów po pasjonatów, którzy podobnie jak ja, chcieli ujrzeć te niesamowite, widoczne ze szczytów, widoki.
Jednym z nich był nasz rodak Krzysztof S, który w 2008 roku, odłączył się od grupy i podziwiając okoliczną panoramę, pośliznął się nad skrajem klifu i spadł, o czym informowały wszystkie tabloidy w Irlandii... Więcej - tutaj.
www.independent.ie
Samych wypadków było znacznie więcej: w 2013 na terenie starej kopalni znajdującej się gdzieś na szczytach tej pięknej góry, nieświadoma turystka weszła na deskę leżącą na ziemi. Nie mogła przypuszczać, że deska ta zakrywała szyb kopalniany, jak również nie mogła przypuszczać, że deska się złamie. Kobieta spadła na dno szybu, który znajdował się dziesięć metrów niżej. Przeżyła, choć urazy, których doznała były spore. Więcej - tutaj
www.independent.ie
Takich informacji było na prawdę sporo, co tylko udowadniało, jak bardzo góra ta potrafi zaskoczyć.
Zdwoiłem więc swoje wysiłki w internetowych poszukiwaniach i wszelkich informacji na temat naszej przyszłej trasy szukałem na wszystkich możliwych forach i blogach. Zajęło mi to niestety aż dwa tygodnie.
W końcu po wielogodzinnych poszukiwaniach udało mi się ułożyć plan naszego wejścia.
Udało mi się to, dzięki stronie MountainsViews.ie, na której Collin Callanan, oznaczył swoja trasę którą przebył w 2010 roku. Dzięki opisowi Collin'a, wydawało mi się, że pogodzilibyśmy wszystkie nasze zamierzenia: zobaczylibyśmy Podkowę Ben Bulbena, Góry King's Mountains oraz samego Ben Bulbena. Dystans, który mieliśmy w teorii do przebycia też wyglądał dobrze, gdyż wg opisu wyżej wymienionego, mielibyśmy do przejścia około 12-stu kilometrów, co dla nas, ludzi bez kondycji byłoby do pokonania.
Wciąż używam formy "MY" gdyż pomyślałem o zorganizowaniu ekipy, z którą można by przeżyć Tą Przygodę razem, więc zaprosiłem do udziału kilka osób.
Niestety z różnych przyczyn skład ten wciąż się zmieniał: ktoś musiał zrezygnować, ktoś dołączyć chciał, były chwile, że z 15-stu osób, które wyraziły chęć uczestnictwa, raptem zostały cztery.
W końcowym efekcie, "rzutem na taśmę" liczba osób zamknęła się w liczbie dziesięciu.
Nadszedł ten dzień, w którym z samego rana ruszyliśmy do hrabstwa Sligo, do którego dotarliśmy po trzech godzinach jazdy...
Niestety, pogoda w dniu który wybraliśmy na wyprawę, nie należała do najlepszych, zresztą jak niemal w całym tym 2015 roku: panowały typowe irlandzkie warunki atmosferyczne, niski pułap chmur zapowiadał deszcz oraz ograniczał nasze przyszłe panoramiczne widoki.
Taki właśnie widok zastaliśmy w momencie, gdy wjeżdżaliśmy do Podkowy, a dla porównania przedstawiam również fotografię wykonaną w zeszłym roku...
Gdy wysiedliśmy z samochodów, troszkę obawiałem się reakcji całej naszej ekipy na stan pogarszającej się pogody, lecz zdaje się, że zupełnie niepotrzebnie. Gdy tylko zobaczyłem uśmiechy na twarzach moich towarzyszy, wiedziałem już, że będę miał zaszczyt maszerować po górach z najlepszymi ludźmi pod słońcem!
Od lewej: Piotr, Anna, Piotr, Sebastian, Amanda, Mariusz, Daniel, Adriana i Ireneusz. Fotkę wykonała Dorotka
Zanim zaczęliśmy przygotowania do wspinaczki, zaproponowałem podjechanie bliżej Podkowy Ben Bulbena, nie tylko po to, aby z bliższej odległości pokazać ogrom zbocza, ale również dlatego, że potrzebowałem czasu aby przemyśleć sposób naszego podejścia oraz naszą przyszłą trasę, gdyż niski pułap chmur niepokoił mnie i domyślałem się jaka zła widoczność panuje na górze.
Musiałem ułożyć plan naszej marszruty na nowo, a niespodziewanie pomogli mi w tym ci dwaj panowie na rowerach, których zaczepiłem. Okazało się, że można skorzystać z jednej z dwóch istniejących dróg, dzięki czemu uniknęlibyśmy bardzo stromego i wyczerpującego podejścia po mokrej trawie.
Wróciliśmy więc do metalowej bramy, a tym samym do prywatnej drogi asfaltowej prowadzącej na szczyt Truskmore, na której znajduje się maszt radiowo-telewizyjny. Pierwszymi, którzy ruszyli odważnie "z kopyta", dając tym samym sygnał innym, była Ania z Piotrem...
Ruszyliśmy za nimi, i już po kilku krokach, całą grupą maszerowaliśmy dziarsko do przodu, choć w momencie naszego startu zaczęło dość silnie kropić.
Z każdym naszym przebytym metrem, po naszej prawej stronie, powoli wyłaniały się przepiękne widoki doliny Gleniff.
Naszym głównym celem była Podkowa Ben Bulbena, więc aby ten cel osiągnąć, w pewnym momencie musieliśmy zejść z asfaltowej drogi i odbić w prawo.
 Na pierwszy rzut oka wydawało się nam, że będzie to taki tam łatwy spacer...
Kilkanaście pierwszych minut marszu po trawiastym wzniesieniu nie sprawiało nam kłopotów.
Choć pod butami nieźle chlupotało, trzymaliśmy i szyk i krok, tuż za prowadzącą osobą, której zadaniem było znalezienie jak najlepszej trasy.
Teren przed nami powoli pokazywał swoje prawdziwe oblicze a nam coraz trudniej było wybrać kierunek marszu.
Niestety z każdym przebytym metrem, zaczynaliśmy odczuwać surowość irlandzkich gór.
Przed nami wyrastały jakieś rowy, kałuże oraz poszarpane, torfowe zbocza, które dzięki deszczom były strasznie nasączone i wręcz utrudniały poruszanie się. 
To było takie typowe torfowe błoto: łatwo było w nie wpaść, lecz strasznie ciężko było z niego wyjść...
Szybko okazało się, że pomimo marszu po trawie, ta była tak nasączona wodą, że mieliśmy wrażenie, że chodzimy po mokrej gąbce. Po kilkudziesięciu minutach naszego marszu, większość z nas miała wodę w butach a jak się chwilę potem okazało, najgorsze było przed nami.
Nasz "gęsi"szyk rozpadł się, gdyż każda z możliwych, szukanych przez nas dróg okazywała się pułapką nie do przejścia.
Była nawet taka chwila, że każdy z osobna szukał najlepszego przejścia.
Po naszych heroicznych wysiłkach, które bardziej przypominały skoki niż marsz, w końcu znaleźliśmy się na bardziej przystępnym terenie.
Widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów, więc istniało ryzyko zgubienia się a chmury, które zewsząd nas otaczały, uniemożliwiły nam określenie jakiegoś charakterystycznego punktu.
Na nasze szczęście, znaleźliśmy się na drodze dawnej kopalni, której początek znajduje się tuż koło ruin dawnej szkoły a która wznosi się aż po sam szczyt Podkowy. Niestety ta droga również leży na terenie prywatnym, więc nie ko końca jest pewne czy można na nią wejść.
Pomimo wciąż niesprzyjających nam warunków, nasza cała ekipa tryskała dobrym humorem.   
Kontynuowaliśmy nasz marsz, trzymając się tej dawnej drogi aż do jej samego końca, następnie zatrzymaliśmy się i zrobiliśmy wspólną naradę, gdyż w naszych planach, własnie w tym miejscu powinniśmy odbić na wschód, w kierunku Gór King's Mountains.
Wspólnie stwierdziliśmy, że w takich warunkach taki marsz bez GPS-a wiąże się ze zbyt ogromnym ryzykiem i zadecydowaliśmy na kontynuowanie marszu w kierunku urwiska Podkowy.
Aby tego dokonać, musieliśmy pokonać płot, drugi już w tym dniu...
Choć wydawało się, że do urwiska mamy niewiele, otaczająca nas mgła powodowała, że w istocie miało się wrażenie, że wciąż idziemy i idziemy.
Choć sam teren nie należał do najłatwiejszych, dla tak Świetnej Ekipy, nie był to żaden problem...
Raptem wręcz niespodziewanie, ziemia skończyła się: przed nami była pustka a w zasadzie białe mleko, które skutecznie ukrywało dwustu metrowy spadek!
Jeden nierozważny krok mógł spowodować nieszczęście lecz moimi towarzyszami byli rozsądni ludzie. Nikt nie ryzykował, lecz...
Tak. Niestety zauważyłem na twarzach rozczarowanie. Ba, sam się czułem tak samo: tyle marszu w deszczu, tyle przeszkód pokonanych a tu, już na samym szczycie, brak widoków, które tak bardzo chcieliśmy zobaczyć....
Jeśli widziałem zwątpienie, trwało ono tylko sekundy: optymistyczna i zawsze wesoła Adriana rzuciła hasło do kontynuowania marszu w lewo, wzdłuż zbocza.
 Choć sam uważałem, że pomysł jest świetny, musiałem spytać się wszystkich o zdanie, proponując dwa warianty: Adriany oraz powrót tą samą drogą, na sam dół, do naszych samochodów.
Nasza ekipa jednomyślnie wybrała pomysł Adrianny, więc ruszyliśmy w lewo, trzymając się troszkę z dala od urwiska, mając nadzieję, że jeśli zejdziemy kilkanaście metrów niżej, widoczność w dole znacznie się poprawi....
W międzyczasie poznawaliśmy skalne, nietypowe formy, które natura rzeźbiła przez wiele lat....
Przy okazji mieliśmy szanse zobaczyć, jak na stromiźnie położonej znacznie niżej od nas, umiejscowiły się owce - samobójczynie.... :-)
W końcu dotarliśmy do charakterystycznego miejsca, o nazwie Annacoona Top.
Z dołu miejsce te to nic innego jak ta wielka przerwa między zboczami...
Na dole zauważyliśmy stare koło pociągowe do istniejącej tutaj kolejki linowej, którą wykorzystywano do przesyłania urobku w dół doliny. Teraz żelastwo zostało i prawdopodobnie zostanie na wiele lat, gdyż dostęp do koła jest praktycznie niemożliwy.
Patrząc tak w dół, próbowaliśmy dostrzec szczegóły doliny Gleniff, które choć ledwo, ledwo, były troszkę widoczne. Nie śpieszyliśmy się, wręcz przeciwnie: było widać, że cała ekipa delektuje się nie tylko widokami, jak również samą wycieczką.
Przed nami wyłoniła się wielka szczelina, którą musieliśmy obejść.
 Musieliśmy ponownie przejść przez płot, który choć niewielki, za każdym sprawiał razem małe kłopoty, ze względu na drut kolczasty uniemożliwiający przytrzymanie się. Jak widać poniżej, dla uczestników naszej wycieczki, takie przeszkody były okazją do uśmiechu a nie do narzekań.
Serce wprost rosło... :-)
Przy urwisku Sebastian, Mariusz oraz Daniel znaleźli dowód, jak bardzo niebezpieczne jest to miejsce. Tuż przy płocie zauważyli małą tabliczkę, którą zapewne zostawił ktoś z rodziny tragicznie zmarłej Mary Marron, która w Październiku 2010 roku spadła z urwiska Podkowy Ben Bulbena.
Daniel z wielkim szacunkiem odłożył tabliczkę na swoje miejsce i ułożył ją tak, aby była widoczna dla wszystkich przyszłych odkrywców, którzy podobnie jak my dzisiaj, znajdą się kiedyś na szczycie.
Maszerowaliśmy tak wzdłuż urwiska, patrząc w dół na dolinę.
Otaczające nas chmury, dodawały nam jakieś niemal namacalnej magii tego miejsca...
W końcu doszliśmy do miejsca, w którym otaczająca nas mgła zlitowała się nad nami i odeszła na bok, pozwalając nam nareszcie dostrzec szczegóły tego przepięknego miejsca w Irlandii.
Chwilę potem zobaczyłem coś, co było dla mnie najlepszą nagrodą za organizację wycieczki: szczere uśmiechy na twarzach naszych towarzyszy w trakcie trwania naszej wspólnej przygody!
Staliśmy tak na skraju Annacoony, podziwiając jakże przeurocze widoki
Przy "Skalnym Grzybku" znajdującym się koło miejsca naszego krótkiego postoju, pierwszy pojawił się Mariusz, do którego z wielką chęcią dołączyłem i ja...
Znajdowaliśmy się teraz dokładnie po środku "dziury" Annacoony, przez którą doskonale widzieliśmy dolinę Gleniff. Z każdym naszym krokiem panorama doliny powiększała się; rozróżnialiśmy już drogę oraz ruiny dawnej szkoły, przy której jeszcze kilka chwil temu, parkowaliśmy.
Akurat przy ruinach zatrzymali się kolejni turyści, którzy zapewne tak samo jak my podziwiali piękno Podkowę Ben Bulbena.
Pomimo spektakularnych widoków, pogoda była wciąż nieprzewidywalna.
Mieliśmy wrażenie, że cała ta mgła powstawała właśnie na skraju urwiska, gdzie ciepłe powietrze z doliny, zderzało się z zimniejszym na szczycie Annacoony, tworząc chmury opasające Podkowę Ben Bulbena. Choć trochę to przeszkadzało, w rzeczywistości było to również w jakiś sposób magiczne, niepowtarzalne, a my byliśmy świadkami, jak Natura swym pędzlem maluje nowe obrazy...
Choć można by tak podziwiać widoki godzinami, musieliśmy kontynuować nasz marsz, gdyż mieliśmy przed sobą jeszcze wiele kilometrów do przejścia.
Szliśmy więc tak wzdłuż urwiska w kierunku północnym, wciąż spoglądając a to na dolinę a to na sam szczyt Ben Bulbena, który wyłonił nam się po lewej stronie. Wyglądało na to, że szczyt spowijają chmury i chyba niewiele byśmy zobaczyli, gdybyśmy faktycznie zdecydowali się dzisiaj tam wybrać...
Akurat weszliśmy w taki rejon, że mieliśmy problem którą stronę mamy oglądać: Podkowę Ben Bulbena, plaże hrabstwa Sligo, które widzieliśmy w oddali czy też samego Ben Bulbena...
Jednocześnie teren, po którym się teraz poruszaliśmy, znacznie się zmienił: co chwila przechodziliśmy koło niewielkich dołków, których było w tym rejonie niezliczona ilość.
Piotr wytłumaczył mi to, gdyż jak się okazało jego kolega był geologiem i widział już coś podobnego: dołki to nic innego jak efekt dawnych prac wykonywanych pod ziemią przez spółkę kopalnianą wiele lat temu. W związku z tym, że woda zawsze znajdzie jakieś ujście, w tym przypadku wykorzystała pustkę po dawnych szybach i odwiertach, kilka metrów pod nami.
Tym samym powstały własnie te dziury o niezliczonej wprost ilości wokół nas...
Korzystając z innej mapy, możemy zobaczyć niesamowitą wręcz ilość tychże dołków...
Raptem zobaczyliśmy coś w oddali i powodowani ciekawością, zboczyliśmy z trasy.
Powodem tego był biały krzyż ustawiony gdzieś tam, na boku zbocza a jego kolor niesamowicie wyróżniał się z tej odległości, na tle zielonej trawy.
Znaleźliśmy się w miejscu, gdzie dwaj wolontariusze IRA, kapitan Harry Benson oraz Thomas Langan, zostali znalezieni martwi w wyniku ran postrzałowych. Stało się to w czasie wojny domowej, która ogarnęła Irlandię we wrześniu 1922 roku. Dziś miejsce te upamiętnia właśnie ten biały, celtycki krzyż przy którym znaleźliśmy czas na krótki odpoczynek...
 
Wróciliśmy na nasz szlak, do punktu z którego roztaczała się panorama na szczyt Benwiskin oraz na boczne ściany Podkowy Ben Bulbena...
Czyż nie były to przepiękne widoki?
Przed nami wyrosło niewielkie wzniesienie, które dość szybko pokonaliśmy. 
Wydawało się nam, że w dniu dzisiejszym najtrudniejszy marsz mieliśmy dawno za sobą. 
Myliliśmy się.
Irlandzkie góry, choć przecież niewielkie, zaskakują zawsze... Znaleźliśmy się w takiej torfowej niecce, gdzie choć tego nie widać, ponownie ziemia przypominała namokniętą gąbkę.  
Powoli zaczęliśmy się rozglądać nad bezpiecznym zejściem ze szczytów Podkowy.
Podeszliśmy nawet nad skraj zbocza, jednakże okazało się, że jest po prostu zbyt stromo aby bezpiecznie zejść w dolinę. Musieliśmy znaleźć jakieś rozwiązanie, gdyż czas nie ubłagalnie mijał, a my mieliśmy jeszcze spory kawałek do miejsca, w którym zostawiliśmy samochody.
Zauważyliśmy farmerski płot, do którego zmierzaliśmy a który ciągnął się ze szczytu na sam dół doliny. Podjęliśmy decyzję o zejściu właśnie tutaj, wykorzystując ów płot, dzięki któremu mogliśmy przytrzymać się i pokonać stromiznę zbocza.
Samo zejście kosztowało nas sporo sił: było ślisko, stromo a drut wrzynał się w dłonie.
Stopy, ze względu na kąt nachylenia, niemiłosiernie wrzynały się w przód butów, powodując dodatkowy ból.
Sami zobaczcie jak to wyglądało:
Po kilkunastu minutach, z trzęsącymi się nogami udało się nam zejść na sam dół doliny, na ubitą drogę. Odwróciłem się ku miejscu, w którym tak bohatersko schodziliśmy, dziwiąc się, że udało się nam zejść po takiej stromiźnie...
Szczerze mówiąc, chyba dopiero teraz wszyscy poczuli zmęczenie.
Może dlatego, że ostatni etap wędrówki był wyczerpujący, a może dlatego, że opadły z nas emocje związane z widokami. Lecz to jeszcze nie koniec: musieliśmy pokonać słabości i znużenie, kontynuując swój marsz do aut, pozostawionych parę kilometrów przed nami...
W końcu i nareszcie, ponownie znaleźliśmy się przy ruinach dawnej szkoły...
...i samej Podkowy Ben Bulbena.
Z nieukrywaną satysfakcją patrzyłem w górę, w miejsce które zdobyliśmy!!!
Na zakończenie zrobiliśmy coś, co mieliśmy w planach od samego początku: każdy z nas znacznie wcześniej kupił jednorazową tackę do grillowania, znaleźliśmy odpowiednie i dość suche miejsce, rozpaliliśmy grilla i położyliśmy na niego polskie kiełbaski.
Ojeju, jak to smakowało...!!!
Czas na małe podsumowanie: cała wyprawa zajęła nam 15-ście godzin, odliczając z tego aż sześć godzin spędzonych w samochodzie.
 W sumie przeszliśmy około 14-stu kilometrów w dość trudnym terenie.
Czy można było się lepiej przygotować? Zapewne tak, choć ilość informacji na temat Podkowy Ben Bulbena była na prawdę skąpa.
Dodatkowo warunki, w których maszerowaliśmy, nie ułatwiały nam zadania, choć wydaje mi się, że poradziliśmy sobie doskonale...
Nie mogłem mieć lepszej ekipy niż ta, która uczestniczyła w wyprawie.
Wszyscy odpowiedzialni, z wielkim poczuciem humoru. Nikt nie narzekał, nie psioczył na pogodę, wręcz przeciwnie: uśmiechnięte twarze dodawały sił każdemu z nas. Choć każdemu w butach woda przelewała się między palcami, nikt nie biadolił, tylko parł do przodu.
Tym samym nie mam prawa nikogo z ekipy wyróżnić, lecz mam prawo wszystkim z osobna podziękować, za tak wspaniały dzień, za tak wspaniałą wycieczkę i za tak wspaniałe towarzystwo.
Więc pozwólcie, że na ramach Mojej Zielonej Irlandii, podziękuję wiecznie uśmiechniętej i wesołej Adrianie:
 ...jak również Ireneuszowi, którego miałem przyjemność po raz pierwszy poznać właśnie na naszej eskapadzie. Dzięki tej dwójce, za ich zgodą, mogłem podzielić się z Wami ich wybornymi zdjęciami, które wykonali w czasie wyprawy.
Również chciałbym podziękować za tą wspólną przygodę wspaniałemu małżeństwu, Ani i Piotrowi...
...jak również fantastycznej, wiecznie uśmiechniętej parze: Amandzie oraz Sebastianowi.
 Dodatkowo chciałbym Amandzie pogratulować refleksu... :-) 
Chciałbym również podziękować za uczestnictwo Danielowi i Mariuszowi, wspaniałym kamratom...
...oraz chciałem podziękować Mojej Żonce, która pomimo kontuzji kolan, nie skarżyła się i dała radę przejść tyle kilometrów i to w takim terenie.
Już Wam to raz powiedziałem, ale powtórzę to przy świadkach - czytelnikach:
Każdy Organizator lub Przewodnik na świecie, chciałby mieć taką ekipę jaką Wy jesteście.
Wszystkim Wam Dziękuję! Za tę radość na twarzach, za uśmiechy, za obecność....
Tym samym ogłaszam, że Podkowa Ben Bulbena została przez NAS wszystkich, ZDOBYTA!!!!
*********************************************
Lokalizacja:
Ben Bulben, Dartry Mountains, Co.Sligo, Ireland
Koordynaty GPS:
54°22'13"N   08°24'50"W
Film:
Autor: Patrick Żerkowski
MAPA:
*********************************************